czwartek, 29 grudnia 2016

I can heal the pain that you're feeling inside... *


Długa przerwa jaką mi w blogowaniu zafundowała praca w połączeniu z niedoskonałą techniką spowodowała, że bardzo trudno zebrać się w sobie i pozlepiać myśli w jakąś sensowną całość.

Ciężko mi też z tego powodu, że nie potrafię podzielić się i nie umiem znaleźć w sobie słów by podsumować to, co aktualnie czuję.
Nie jest to smutek, ani żal.

Czuję pustkę. Chciałam ubrać tę pustkę w słowa zaczerpnięte z naukowych opracowań i odkryć jakich dokonano w ostatnich latach. Pokazać rozsądnie jak "mędrca szkiełko i oko" podąża za drgnieniami duszy.
"Zespół Daniela Levitina z Uniwersytetu  McGill w Montrealu dowiódł, że blokowanie u ludzi przez leki produkcji naturalnych opioidów zmniejsza przyjemność słuchania ich ulubionych piosenek.
Nadal odczuwają przyjemność w oczekiwaniu na "swój kawałek", ale już nie przeżywają takiej radości ze słuchania go potem.

To sugeruje, że fala endorfin jest uwalniana przez mózg bezpośrednio pod wpływem muzyki.

Ciekawe jest działanie przeciwbólowe muzyki. Okazuje się, że im bardziej jesteśmy w nią zaangażowani - śpiewamy razem z wokalistą, tańczymy,  wybijamy rytm nogą czy dłońmi - tym większy jest efekt przeciwbólowy.
(...)
- Wpływ muzyki na nasz nastrój jest niedoceniony. Jak wielu z nas używa piosenek czy melodii do regulowania nastroju w ciągu dnia? Muzyka jest ścieżką dźwiękową naszego życia - mówił Daniel Levitin w wywiadzie dla "New Scientist".
Wydaje się, że muzyka ma także wpływ na nasz układ odpornościowy! Pobudza go do działania i wydzielania leukocytów, cytokin i immunoglobulin.
Może też być pomocna w terapii osób cierpiących na chorobę Alzheimera, ponieważ przywraca wspomnienia. W dodatku zazwyczaj te najprzyjemniejsze."**

O zbawiennym wpływie muzyki przekonałam się kilkadziesiąt lat temu (jak to brzmi...), kiedy przestawałam być nastolatką.

Muzyka ratowała mnie z nastolatkowych dołów, z uczucia braku siły by podołać kolejnym wyzwaniom i zmianom jakie stawały przede mną.
Teraz z perspektywy czasu, myślę że nie były one wielkie, ale tą świadomość mam dzisiaj, nie wtedy...

Dziękuję Ci mój Idolu za panaceum na życie jakie tworzyłeś przez te wszystkie lata.

Po 37 latach zaczynam rozumieć jak to jest odejść w wieku 53 lat. Dokładnie 53 i pół.
To niewyobrażalnie za młody czas... 


 
 


I will be the one who loves you 'til the end of time ***

Być może nie zdażę napisać już nic przed końcem tego roku, więc już teraz życzę Wam by nadchodzący 2017 rok był spokojny, zdrowy i udany.
Taki ma ponoć być. Niech zatem będzie!



* słowa pochodzą z piosenki "Heal the Pain"
** Kossobudzka Margit, Dlaczego tak dobrze czujemy się przy muzyce?, "Gazeta Wyborcza"  2015 nr 183.8516.
*** fragment pochodzi z piosenki "Father Figure"

wtorek, 20 grudnia 2016

... pokolenie...

Siedzę sobie w banku. Wszystkie "okienka" zajęte. Kontempluję kamery pod sufitem i reklamy korzystnych ofert bankowych wywieszone niczym dzieła sztuki na ścianach.
Przy ostanim stoliku pada nagle pytanie:
- Miejsce urodzenia O G E CC A?
...
Spoglądam lewym profilem w tamą stronę. Pan bierze kartkę i coś pisze. Ja zaczynam się szeroko uśmiechać do swoich myśli.
- Aaaa! Odessa.



*  *  *  *  *  *  *  * 

Tak żyję, funkcje życiowe na poziomie zadowalającym, tylko życie zawodowe ostatnio pochłaniało mi 18 godzin dziennie.

Stąd moja myśl, którą chcałam się podzielić już tydzień temu: nie można żyć samą pracą.

Mam nadzieję, że jeszcze tu zdążę zajrzeć i poczytać co u Was. Bardzo mi tego brakuje. Tęsknię za Wami bardzo.



sobota, 19 listopada 2016

Pozytywnie myśląc

Odczytuję ten wywiad jako radosny, cóż jego bohaterka taka jest. Mimo wszystko pokazuje jasną stronę życia.
Czego Wam z serca życzę.

Ma Pani jakieś pretensje do świata?
Do świata czy do losu? Jak pani widzi coraz trudniej jest nam powiedzieć, jaki ten świat jest. Z jednej strony przerażający, a z drugiej - gdyby kazano mi wybierać czas, w jakim chciałabym żyć, czy to będzie druga połowa XVII wieku albo wiek XIV, to powiedziałabym jednak, że trafiłam na niezwykłą epokę i nigdy w życiu nie zamieniłabym się z ludźmi z innych epok, nawet tymi, którzy urodzili się później. Nawet z panią. Miałam to wielkie szczęście, urodziłam się kilka lat po wojnie...
W 1949 roku, 9 października.
Ale ta wojna skończyła się dopiero co, przed chwilą. Jeszcze widziałam bruki, kocie łby, rozwalone domy w Warszawie. Natomiast nie miałam uczucia lęku i trwogi w dzieciństwie. A teraz mam. A teraz się boję. O dzieci, o wnuki, o to, jaki świat szykuje się dla nich. Żyłam w bardzo ciekawych czasach i miłam możliwość poznania tak niesamowitych ludzi, przyjaźnić się z niektórymi z nich i przeczytać piękne i mądre książki, wiersze, obejrzeć filmy, zobaczyć kawałek pięknego świata. W pewnym sensie jestem dzieckiem szczęścia, na pewno.
I wcale nie szukała pani szczęścia?
Pewnie szukałam, ale dosyć wcześnie zapamiętałam sobie to, co powiedziała Agnieszka Osiecka. Dostała kiedyś kartkę od Bułata Okudżawy: "Życzę ci szczęścia, chociaż go nie ma". Kiedyś Magda Czapińska zapytała mnie, co to jest szczęście. Odpowiedziłam, że szczęście to jest brak nieszczęścia. Im więcej takich strasznych rzeczy się dzieje, jak te, które wydarzyły się przed chwilą w Paryżu, tym bardziej się to zgadza.
Agnieszka Osiecka mówiła, że w życiu ważna jest cudownie przeżyta chwila. Pani sobie te chwile jakoś zbiera? 
Zbieram, kolekcjonuję. Jak jest strasznie smutno, źle, ciemno, serotonina nie dochodzi do głowy, to mówię sobie: "Żeby tylko nie stracić pamięci o tych chwilach". Bo jeszcze może zdarzyć się na coś takiego, że niczego nie będziemy pamiętać. Demencja, Parkinson, Alzheimer, to wszystko atakuje ludzi starych. Trzeba więc rozwiązywać krzyżówki, wykreślanki, uczyć się czegokolwiek na pamięć i ćwiczyć, ćwiczyć głowę, żeby była przytomna i żeby nie zapomniała choćby o pięknych chwilach. Gdyby jeszcze umiała zapominać o tych strasznych... Ale to już marzenie ściętej głowy.
Z kim najbardziej lubi Pani rozmawiać?
Najbardziej lubiłam rozmawiać z Jeremim (Przyborą - red.). A jego już nie ma. Lubię rozmawiać z moimi dziećmi i z moją wnuczką (...) Z przyjaciółkami. Ale też taki już przyszedł teraz czas, że przede wszystkim lubię milczeć. Strasznie nie lubię tracić czasu na rozmowy z kimś, kto nie wie, nie czuje, nie nadaje na tych samych falach. To strata życia. W przysłowiowym "gruncie rzeczy" ja jestem człowiekiem ciszy. Najbardziej lubię czytać, obserwować i milczeć. Świat jest tak potwornie zaśmiecony słowami, że one przestają cokolwiek znaczyć. Chyba, że jest to sytuacja uczuciowa i mówimy sobie: "Kocham cię", "Ja też cię kocham"; wtedy można tych głupot słuchać w niekończoność (śmiech).
Cały wywiad można przeczytać TU.





Źródło wywiadu: Czypryn Anita, Unicestwimy sie z imieniem różnych Bogów na ustach, "Głos Wielkopolski. Magazyn" 2015 nr 277.


Czesław Janczarski "Jak Wojtek został strażakiem"

Autor: Czesław Janczarski
Tytuł: "Jak Wojtek został strażakiem"
Ilustrował: Bohdan Bocianowski
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Miejsce i rok wydania: Warszawa 1965
Liczba stron: 22
Wiek dziecka: od 6 do 12 lat

Lektura dla uczniów klasy I szkoły podstawowej

"Jak Wojtek został strażakiem" to jeden z tych utworów, które przewijały mi się często przed oczami, kiedy szukałam informacji o lekturach szkolnych w początkowych klasach szkoły podstawowej, ale dotąd nie miałam okazji go poznać. Postanowiłam "zainwestować" w zakup w antykwariacie interentowym. Wydanie jest bardzo stare, książka zniszczona, a na koniec okazało się, że .. brakuje zakończenia.

Zakończenie utworu doczytałam sobie w internecie. A utwór Czesława Janczarskiego mimo, że stary nawet bardzo, bo tytułowy Wojtek mógłby być dziadkiem dla moich dzieci, mimo, że napisany trochę nieaktualnym językiem, mimo, że opisujący wieś jakiej już nie ma, uważam nadal za niezwykle świeży w odbiorze, pobudzający dziecięcą wyobraźnię. W pewnym wieku pewnie większość chłopców marzy aby zostać strażakiem, a ten wierszowany utwór pokazuje, że w pewnych okolicznościch mogą stać się bohaterami tak, jak wielbieni przez nich strażacy.

Kilkuletni Wojtek bardzo chce dołączyć do ochotniczej straży pożarnej w Koziej Wólce, ale ma jeszcze za mało lat. Tak mu odpowiada komendant straży, który na co dzień jest kowalem. Wojtek musi poczekać aż dorośnie. Ale kiedy to będzie, prawda? Tymczasem we wsi trwają żniwa, wszyscy dorośli są na polach, a w domu pozostały tylko dzieci. Kiedy na skutek uderzenia piorunem w sąsiedniej chacie wybucha pożar, Wojtek biegnie na pomoc i ratuje z płonącego domu malucha, który został w kołysce. Za ten czyn zostaje w nagrodę wciągnięty do drużyny strażackiej.
Może to przestarzała opowieść, może nie warto do niej wracać współcześnie, ale myślę sobie też, że nie wypada jej nie znać.


Wpis bierze udział w wyzwaniu:

- "Gra w kolory II"  na blogu "Moje czytanie" Magdalenardo


- "Dziecinnie..." na blogu "Czytelnia" Basi Pelc


- "W 200 książek dookoła świata"



środa, 9 listopada 2016

Strzępki rzeczywistości - co mnie śmieszy, tumani, przestrasza

Te strzępki to urywki wywiadów, wypowiedzi na tematy różne. Sprawy, które odłożone na później, nie przeterminowują się.

Zacznę może od najbardziej absurdalnego.
Rozmowa z ustępującym (natenczas, a było to w drugiej połowie sierpnia) rektorem Uniwersytetu Przyrodniczego (sic!) w Poznaniu na temat między innymi wykorzystania inżynierii genetycznej w rolnictwie, przyszłości UP i  ... ekożywności pozbawiła mnie złudzeń.

Skoro Pan tak broni inżynierii genetycznej, to co sądzi Pan o karierze ekożywności?
Jeśli jest konsument, który chce zjeść jabłko z robakiem, nie będę go zatrzymywać. Ale czy to jest zdrowsze? Trudno powiedzieć. Na pewno mniej przebadane.Weźmy jajka. Producent nie ma kontroli nad kurami, które grzebią w ziemi. Nie wiadomo, co tam znajdują. W hodowli klatkowej wszystko jest znormalizowane. Kury maja osobne pokoiki do znoszenia jajek, zeby mogły się wyciszyć, odpowiednią ilosć miejsca.

Jak się ta wypowiedź ma wobec informacji jaką ponoć przekazała sieć na L., że od 2017  nie zamierza sprzedawać w swoich sklepach jaj z hodowli klatkowej?

Na początku tego tygodnia usłyszałam wczesnym rankiem w lokalnym radiu, że od dwóch lat zmniejsza się liczba gospodarstw ekologicznych. Głównie z tego powodu, że zwiększają się stawiane im wymagania, po okresie kiedy "ustalono dopłaty na jakieś dziwne uprawy orzecha".

Ponad rok temu słyszałam w tym samym radiu wypowiedź jakiejś pani właśnie na temat jaj ekologicznych. Użyła podobnego argumentu jak JM*, że nie wiadomo co te kury jedzą, może odchody (?).
A może dogrzebią się do złoża uranu.
Mama moja, która ze wsi się wywodzi słysząc to parsknęła śmiechem.



* Jego Magnificencja


Koziołek Karolina, Inżynierii genetycznej nie trzeba się bać, "Głos Wiekopolski. Magazyn" 2016 nr 193.


P.S. bardziej pozytywne strzępki w kolenym wystąpieniu. 



 

wtorek, 8 listopada 2016

B. Żabko-Potopowicz "Diamentowa rzeka"

Autor: Bolesław Żabko-Potopowicz
Tytuł: "Diamentowa rzeka"
Wydawnictwo: Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza
Miejsce i rok wydania: Warszawa 1977
Liczba stron: 224
Wiek dzieck: 10 - 16 lat 

Po małym falstarcie z czytaniem tej książki Większemu K. zabrałam się pewnego dnia za lekturę sama, po czym stwierdziłam, że to całkiem ciekawa pozycja. Na przykład na wakacje; choć troszkę archaiczna, napisana lekko przeterminowanym, w dodatku trącącym dydaktyką stylem, ale mimo to wartościowa z uwagi na bogactwo informacji jakie z sobą niesie.

Akcja "Diamentowej rzeki" dzieje się po drugiej wojnie światowej, ale jeśli weźmie się pod uwagę, że przenosimy się na kontynent południowoamerykański, gdzieś na brazylijską prowincję, w głąb stepu, do gęstego lasu, nad diamentodajne strumienie, to czyż nie mogłoby się to wszystko dziać nie tak dawno? I czy rzeczywisty czas akcji ma znaczenie wobec tego, czego się dowiadujemy o południowoamerykańskiej przyrodzie, geografii, zwyczajach, a w tle, o dziejach Polonii brazyliskiej.

Trochę jakby na marginesie poznajemy dzieje rodziny Walczaków od najstarszego żyjącego dziadka, który przybył do Brazylii po II wojnie światowej i jej problemy z jakimi się boryka przez niestabilną sytuację gospodarczą; w tle ledwie zarysowana narzekająca synowa (i dobrze), ale to nie jej postać stanowi tło dla opowiadania. Główny wątek to wyprawa dziadka i wnuka w ślad za ojcem, który wraz ze znajomym udaje się na garimpę, czyli do świeżo odkrytego strumienia, w którym pojawiły się szlachetne kamienie. Mają jeden dzień spóźnienia za ojcem, ale dzięki temu zyskujemy dodatkowe 24 godziny na poznanie okolic - rodzimej roślinności, zwierząt i ich zwyczajów, charakteru rolnictwa, resztek polskiej tradycji przeniesionych na brazylijski grunt.

Równoległy czas spędzany w obozie garimpejros to historyjki i anegdoty opowiadane przy ognisku przez doświadczonych poszukiwaczy skarbów.  Podobnie jak na Dzikim Zachodzie za wydobywcami podążają czarne charaktery, które podstępem przy pomocy "ognistej wody" i przemocy odbierają cenne trofea świeżo upieczonym szczęśliwcom. Napięcie rośnie, bo ojciec znajduje wartościowy kamień: jak go ukryć, wymknąć się niepostrzeżenie z obozu i dotrzeć jak najszybciej do domu, kiedy wiadomo, że typy spod ciemnej gwiazdy już wiedzą, że trafiła się świetna okazja, by złupić Walczaków?

Kulminacyjny moment to ten, kiedy ścigający podpalają step by osaczyć i odciąć drogę ucieczki potomkom polskich osadników, a ci odpowiadają tym samym ze swojej strony. Skąd taki pomysł? Dla tego fragmentu warto dotrwać i przeczytać "Diamentową rzekę".


*   *   *   *   *   *   *   *   *   *   *   *   *   *   *   *   *   *   *   *   *   *  


Wpis bierze udział w następujących wyzwaniach:

- "Gra w kolory II" na blogu "Moje czytanie" Magdalenardo,
- "Dziecinnie..." na blogu "Czytelnia" Basi Pelc,
- "W 200 książek dookoła świata".

poniedziałek, 31 października 2016

Słowo czy obraz

Zebrało mi się na porządki i uporałam się z jednym z trzech stosów gazet, które odkładam sobie a muzom.

Trafił mi w ręce wywiad z Januszem Górskim - grafikiem i projektantem książek, współzałożycielem wydawnictwa słowo/obraz (aktualnie: słowo/obraz terytoria), profesorem na Wydziale Grafiki ASP Gdańsku. Pochodzi z 15 lipca br. porusza temat brzydoty, nierówności między słowem a ilustracją we współcześnie wydawanych książkach, w tym również tych dla dzieci.

Moje studentki robiły w tym roku dyplom licencjacki. Dałem im zadanie zaprojektowania serii czterch książek: sygnet, czyli symbol graficzny, okładki, układy typograficzne środków. Jedna ze studentek była Niemka z programu Erasmus. No i te moje dziewczyny nieźle radziły sobie ze znakiem, z okładkami, natomiast projekty typograficzne to była zmora. Niemka dopiero w dniu zaliczenia przyniosła projekty, tak dojrzałe, że mało która wydana w Polsce książka mogłaby się z nimi równać. Bo ona po prostu to umie, nie musi się tego uczyć, od małego żyje w świecie, który jest zaprojektowany. Uczyła się z dobrze zaprojektowanych podręczników, na dworcu kieruje się dobrze zaprojektowanym systemem informacji. Zajęcia z podstaw typografii miała już w szkole podstawowej, a na studiach był to jeden z najważniejszych przedmiotów. Polskie studentki nie opanowały rzemiosła, którego niechętnie uczą nasze "artystyczne" uczelnie. Ale ważniejsze, że dorastając w Polsce, nie miały gdzie i od kogo nauczyć się wrażliwości na urodę liter i piękno klasycznej kompozycji typograficznej. 
Dzisiaj już nie wszyscy żyjemy w brzydkiej i chaotycznej scenerii.
- Ale wielu z nas chodzi do kościoła, a Kościół katolicki jest w Polsce ostoją złego smaku. Weźmy podręczniki do religii - zgroza. Wyjątkiem są katolickie czasopisma i gazety, niemal wszystko poza tym - od strasznej architektury kościołów, jak świątynia w Licheniu, po statuę Jezusa ze Świebodzina - to kwintesencja kiczu.
(...)
W książce "Jak ktoś mógł na to pozwolić" rozmawia pan też z innymi mistrzami - m.in.  Butenką, Stannym czy Fangorem. Co pana zaskakuje w złotym okresie polskiej grafiki, czyli w latach 50. i 60.?
- No właśnie, jak ktoś mógł pozwolić na tak wielką artystyczną niezależność w tamtych czasach. To zdumiewa. Pisarze, filmowcy, ludzie teatru pracowali pod silną presja cenzury, również środowiskowej, a projektanci robili rzeczy niesłuchanie nowoczesne. (...) Polska sztuka użytkowa po 1956 r. odniosła taki sukces na Zachodzie, bo była absolutnie niezależna. Także od rynku. Wilkoń zrobił pracę konkursową do wiersza "Szum drzew" Staffa wylewając na papier wodę i farby. Z tego się robiły abstrakcyjne plamy. Dorysował zaledwie parę kresek, które były gałęziami - i wygrał. Książka wyszła drukiem, a oryginały ilustracji do dzisiaj budzą szacunek jako prace absolutnie ekstremalne. Na Zachodzie nikt na coś takiego się nie odważył, bo nikt by tego nie kupił.
(...)
Projektanci i ilustratorzy, szukając za wszelką cenę "artystyczności", zapominają o czytelniku. W Polsce eksperymentując, zgubiliśmy główny nurt. Są wydawnictwa, które wydają piękne polskie książki, Dwie Siostry, Wytwórnia, Hokus Pokus i wiele innych. Ale stoją za tym przede wszystkim pasja i pieniądze ich właścicieli. Bo jednak ogromna część rodziców nie wybiera tych książek. Kupują je wykształceni i ambitni z dużych miast, którzy czują się zobowiązani, by inwestować w dzieci - m.in. podsuwając im fajne ilustracje.

Górlikowski Marek, Dlaczego Polacy wolą brzydkie, "Gazeta Wyborcza" 2016 nr 164.8771



 

poniedziałek, 24 października 2016

"To be or not to be", czyli o weekendowym załamaniu nerwowego systemu pedagogiczno-edukacyjnego

Przepowiednia  tytułowego załamania nadeszła w czwartek, zwany małym piątkiem lub wigilią weekendu.

Starszy syn mój, trzecioklasista, zeznał nieśmiało, że pani oddała zeszyty z dyktandami z języka polskiego. Ponieważ mieliśmy kilka dni wcześniej dyskusję gramatyczną o tym, jakie zasady rządzą językiem ojczystym, więc nastawiona byłam na wiwisekcję błędu, do którego wówczas się przyznał.

Rozpisałam więc przykładową odmianę rzeczowników w trzech rodzajach na przypadki (czyli deklinację) i udowodniłam dziecku, że w liczbie mnogiej rzeczowniki nie mają końcówki "ą".
Miałam tu na myśli zasadę obecną w naszym języku, wedle której czasowniki rządzą rzeczownikami (związek rządu), i że jak Jaś nasypał ziarna wróblom, to i sikorkom, a nie sikorką...

A tym czasem, a tymczasem, oczom mym ukazała się niepozorna karteczka wklejona za onym dyktandem z poleceniem następującym: podziel te i te wyrazy na sylaby, a te i te na głoski.
Zanim dotarło do mnie co miało być zrobione, i że dziecko albo nie przeczytało co ma zrobić ("podzielić na głoski"), albo nie umi tego, zaczęłam się zastanawiać jak długo jeszcze sprawdzać będą znajomość podziału na głoski.

Głoskowanie, było już w przedszkolu...

A tu: heloł -  III klasa szkoły podstawowej.

I dlaczego ciągle to sprawdzają.

I do czego ta wiedza jest potrzebna później. PÓŹNIEJ. PÓŹNIEJ.

Bo podział na sylaby - owszem.

Od I klasy siedzę z dzieckiem od czasu do czasu w słowniku i sprawdzam podział na sylaby, gdy tylko mam wątpliwości. A zdarza się to przynajmniej raz w miesiącu. Ta znajomość jest przydatna kiedy trzeba przenieść wyraz do następnej linii.
Ale głoski?!

Ale w piątek dobiła mnie koleżanka pracowa, która wybiła mi z głowy zaniechanie postanowienia by ćwiczyć i utrwalać z dziecięciem podział na głoski. Tę wiedzę sprawdzają również w 4 klasie. I tu, podkreślę, szkoły społecznej. Czyli nie ma to tamto.

Mamełe się załamała.
Niestety dała upust swemu żalowi nad programem, który miast uczyć, uczyć, uczyć i przez przykłady utwalać, egzekwuje li tylko. I to w coraz większej częstotliwości. Zwalając zadanie utwalania na czas pozaszkolny. Niestety żaliła się długo i głośno. Co nie było dobre. Co było bardzo niewłaściwe z tej racji, że słyszały to dzieci. Szczególnie młodsze zaczęło sobie nadinterpretować. Szybko zostało sprowadzone na ziemię.

A ja chciałabym tak po prostu zostawić dziecko, odrobiłoby lekcje samo, nauczyło się i finito. Mamełe miałby czas na uprzątnięcie talerzy w zlewie, na poskładanie ubrań z suszarki, na ułożenie na półkach. Na odpoczynek po prostu chociażby. Który też się człowiekowi należy...


Sobota upłynęła w spokoju na beztroskim oddawaniu się prawdziwej kulturze (czytaj "cultus agrari") i wsadziliśmy dwajścia trzy hortensje.


A w niedzielę ... w porze okołoobiadowej nastąpiło załamanie drugie.

Sprawdzając wiadomości na dyktando z języka angielskiego tym razem, doszliśmy przypadkowo do takiego momentu, że dziecię zwątpiło: "His" czy "he's".

God save the queen...
"Ojcze, przejmij dowodzenie w kuchni" - rzekła mamełe.

Następnie wziąwszy w ręce kartkę, po krótkiej przemowie, przedstawiła dziecku odmianę czasownika posiłkowego "TO BE".
Jako najważniejszego, obok "to have", czasownika w  języku angielskim.

Tym razem oszczędziłam sobie języka i tylko po cichu, nad zlewem, zasłaniając usta ręką, by nawet sąsiad przez lornetkę nie mógł z ruchu ust odczytać, podzieliłam się myślami z ojcem Karolków.
Tenże zaś celnie podsumował sprawę mówiąc, że nie ma się zatem czemu dziwić, że nauczyciel uczy w szkole, a następnie ten sam uczy w szkole językowej.
Uczy tego czego nie nauczył. Bo w programie tego nie ma.

Więc jak - uczą dzieci trzy lata języka i nawet "to be" nie wprowadzą? Nawet gdyby miało się to dziecko na pamięć tego wykuć, to PODSTAWA.

A potem w wieku lat osiemnastu mamy:


O Adamie Miauczyński, jakże wizjonerska była to scena!




P.S. wiem, że zaglądają tu i czytają osoby wykształcone w kierunku. Bardzo proszę o poradę - chcę kupić porządną gramatykę języka polskiego. Help me! Czyli "bobosi" mówiąc językiem małego Większego K. ;-)
Serio - czekam na pomoc i tytuły.

wtorek, 18 października 2016

Wieści z ogrodu

Tegorocze lato - ciepłe i wilgotne - sprzyjało wyjątkowo (o czym dowiedziałam się wczoraj od Małżonka mego) chorobie róż zwanej czarną plamistością (ang. black spot).

To grzybowa choroba, na którą są oczywiście opryski. Z racji wielkości upraw Mąż-Ogrodnik nie ma wyjścia i musi pryskać. Natomiast ja, u swojej świeżo posadzonej odmiany róż, która jest niestety wrażliwa na tę chorobę, zastosowałam ochronę mechaniczną. Przyniosło to bardzo dobre efekty. Systematyczne obrywanie liści, na których zaczęły pojawiać się plamki i usuwanie liści spod krzaków spowodowało, że moje róże odmładzały się i do końca mają liście oraz kwitną.

Niektórzy miłośnicy kwiatów widząc co się dzieje z roślinami, które choroba powoli ogołaca z liści, załamują ręce. Dobra rada mego męża dla osób posiadajacych róże w ogrodzie jest taka, by liście usuwać, zbierać i palić (jak kto może, oczywiście), ponieważ pozostawienie opadniętych liści powoduje, że choroba jest tuż obok i opanowuje krzak zostawiając gołe pędy. Całe szczęście w nieszczęściu polega na tym, że w następnym sezonie wegetacyjnym, na wiosnę krzak odradza się bez problemu, ale kiedy tylko pogoda sprzyja, choroba atakuje na powrót. I nic nie da wymiana krzaków na nowe.

Oto moje róże, którym zdjęcie zrobiłam miesiąc temu, przy zachodzącym słońcu, stąd ich barwa nie jest rzeczywista, jest zmiękczona przez pomarańcz zachodu.

Ale jak widać, oko cieszą krzaki z liśćmi, które nadal obrywam...








niedziela, 16 października 2016

Książki są wszędzie

Ja to jestem nieuleczalnie chora na książki. Nawet z turnieju piłkarskiego potrafię je przywieźć, co zresztą udało mi się zrobić po raz drugi. Wiosną wypatrzyłam kilka pozycji typowo poradnikowych i biograficznych, które schowałam i wręczyłam mojemu małemu zawodnikowi z okazji urodzin (obchodzi je w maju).
Tym razem już zza szyby wołała mnie kartka "wszystko za 10 zł". W przerwie między meczami poszliśmy się ogrzać i po oczywistym zakupie czekolady z automatu dla Małego O., podjęłam decyzję, że upłynnię jeden banknot, ale pod warunkiem, że będą to książki wyróżnione nagrodą. Były takie, były...
Nie załapało się kilka bardzo znanych nazwisk, ale mimo tego jestem z wyboru baaardzo zadowolona. Proszę oto jedna z nich - klik.

A tymczasem by zapisać sobie w pamięci pozycję, która mnie mocno zainteresowała, zacytuję przeterminowaną gazetę.
Ten fragment recenzji, będący wyjątkiem z książki "Zaraz wybuchnie" Michała Komara (wyd. Czuły Barbarzyńca) bardzo mocno do mnie trafił. Historyczny kontekst niedawno znów miał swoje dwie rocznice; gazeta pochodzi ze stycznia.

Jest więc w "Zaraz wybuchnie" spotkanie z Aleksandrem Niekriczem, żołnierzem Armii Czerwonej z czasów II wojny, a później politycznym emigrantem i autorem szczerych książek (więc antysowieckich; Niekricz pisywał prawdę np. o katastrofalnym początku wojny hitlerowsko-bolszewickiej z czerwca 1941 r.). Pewnego razu - był 1967 r. - zjechał do Warszawy. Chciał zobaczyć Wisłę i Płytę Czerniakowską, a więc miejsce, gdzie wylądowali żołnierze armii Berlinga, by nieść złudną, samobójczą, pomoc powstaniu.
Patrzył więc na rzekę i dziwił się, że wąska. A potem zapytał Komara:
"- Czy Bór-Komorowski wiedział o Katyniu? - Oczywiście - odpowiedziałem. - A jego sztabowcy? - Też.
- Ale ja się pytam, czy wiedzieli, że to nasza wina? - Wszystko na to wskazuje - odpowiedziałem. - To dlaczego spodziewali się pomocy naszej armii? - zapytał Aleksander Niekicz i zapłakał po raz drugi".
I niech ktoś mi powie, że ten krótki dialog, a zwłaszcza prościutkie pytania czerwonoarmisty, to nie jest połowa zawartości współcześnie napisanych tomów, które chcą objaśnić, czy powstanie miało szanse.


Smoleński Paweł, Przychodzi Komar do generała, "Gazeta Wyborcza" 2016 nr 20.8657.

wtorek, 11 października 2016

ORWO antologia

Tytuł: "ORWO antologia"
Wybór, opracowanie, wstęp Dorota Hartwich i Agnieszka Wolny-Hamkało
Wydawnictwo: FORMAT
Miejsce i rok wydania: Wrocław 2011
Liczba stron: 124

Znane nazwiska: Żulczyk, Iwasiów, Dziubak, Klimko-Dobrzaniecki, Fiedoruk, Chmielewska,, Orbitowski, Rudzka... Ponad sto pastelowych stron na lepszym papierze, oprawionych w srebrną okładkę zachęca potencjalnego czytelnika starannością wydania i wrażeniem posiadania cennego skarbu w rękach.

Choć wstęp i dedykacja wyjaśnia nazwę zbioru opowiadań, mam dla niego własną teorię.
Dla pokoleń pamiętających kolorowe klisze fotograficzne ORWO, ale dlaczego nie dla innych? Zaczynam odnosić wrażenie, że coraz częściej jesteśmy dzieleni przez rzeczy małoistotne, typu wspólnota czasów, w których dorastaliśmy. Owszem, jest to pojednujące odniesienie, ale czyż nie ciekawiej posłuchać jest historii z czasów, o których zupełnie nie mamy pojęcia, nie tylko licytować się okrzykami w stylu "A pamiętasz...?!" Ale kto teraz ma ochotę cierpliwie słuchać tego, co ma do powiedzenia druga strona...
A dlaczego dzieleni? Bo formują się wtedy pojęcia pokolenia X, Y, Z, takiego, siakiego, które w podtekście brzmią: "my - wy", "lepsi - gorsi". Czy to jest potrzebne, i komu? Jesteśmy po prostu inni, ale wszyscy tworzymy jedną historię.

Opowiadania powstały na Międzynarodowy Festiwal Opowiadania i sięgają do czasów kiedy klisze niemieckiej (wschodnioniemieckiej, bo była taka) firmy były jedynym narzędziem służącym do utrwalania rzeczywistości w kolorze. Z perspektywy czasu kolor ten nie jest oszałamiający (ale nigdy też nie był w czasie rzeczywistym), zaś przywołane wspomnieniami w antologii wydarzenia, owszem. Zostawiają w głowie wyraźne barwy: krwi, ośnieżonej polany w lesie, ciemnej piwnicy, czarnej nocy pod namiotem. Są czasem projekcją traumatycznych przeżyć, może dopiero tu i teraz uwolnionych z pokładów pamięci, choć wówczas przyjętych do świadomości tak po prostu. Być może magicznie, bo dzieciństwem rządzi magia...

Warto spotkać się z tym światem, który może wydać się nam całkiem bliski nie tylko przez równoległą oś czasu. To dzieciństwo i jego problemy, frustracje, obawy, nadzieje są podobne bez względu na wspólny mianownik przeszłości. Przenosząc się w czasie wstecz kilkanaście lub kilkadziesiąt lat przekonamy się, co było ważne dla nas. Co żywiło naszą wyobraźnię, jakie lektury, filmy, wspólne zabawy.
Kto ma odwagę wrócić do siebie z tamtych lat?


Myślę, że warto sięgnąć po "ORWO antologię", uważnie przyjrzeć się tym obrazom i dowiedzieć się z czym mierzyli się znani i lubiani - piszący i ilustratorzy.



*  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  


Wpis bierze udział w wyzwaniach:
- "Gra w kolory II" na blogu Magdalenardo "Moje czytanie",

- "W 200 książek dookoła świata".

niedziela, 9 października 2016

Trójkąt i gimnastyka

Zanim wypalę posta, że internety jękną i klękną ;-), albo też i nie (gdyż z pisaniem noszę się jak słoń z ciążą), wtedy dalibóg! wykasujcie mnie ze swych stron, historia niecodzienna, gdyż niedzielna.

Przy okazji dziękuję wszystkim, którzy tu jeszcze zaglądają, gdyż widzę, że blog oddycha, choć nie syntezuje...

Świadkiem owych zdarzeń nie byłam, przebieg zaś nam z przekazu małżonka.

Po raz drugi odbyło się dziś spotkanie przedkomunijne, na które należało zabrać różańce ku poświęceniu, albowiem październik mamy, który miesiącem modlitwy różańcowej jest.

Brat młodszy pierwszokomunisty wziąwszy w rączki różaniec, obejrzał i zauważywszy krzyżyk rzekł:
- O, Pan Jezus na drążku ćwiczy.


Wiem, wiem... ale... dziecko wie co to krzyż. Jednak w takim świecie żyje - bratu zamontowano drążek do podciągania więc ten...


P.S. Na łączniku różańca jest zaś medalik, który określił jako "puchar" - to z relacji starszego.







czwartek, 29 września 2016

O zarabianiu

Matka, po raz kolejny tego samego dnia wymiatając piasek i resztki traw spod nóg synów:
- Ile razy tu można sprzątać?! Ja się przy was zarabiam!
Syn (młodszy):
- Mamo, ty nie zarabiaj, ty nas kochaj.

Kurtyna.
:-)

sobota, 17 września 2016

Na sen

Mały O. wymyty, przebrany w piżamę leży w łóżku. Tata siedzi na jego brzegu kiedy wchodzę do pokoju. Spoglądam na synka - ma wyczesaną i przyklepaną na lewą stronę, mokrą grzywkę. Zwracam mężowi uwagę - pokazuję z uśmiechem oczami i głową tę stylizację.


Za chwilę jestem już obok Małego i mówię:
- Oluś, ale do spania nie układa się fryzury.
- Ale ja chciałem żeby mnie sen powidział.




Dwa tygodnie września minęły.
Jest coraz gorzej z czasem, który mogę poświęcić dla siebie. O uwagę walczą dzieci, kuchnia, ogród. Komputer i książki są na ostatnim miejscu. Zasypiam w tym samym czasie co dzieci.
Dzisiaj znów turniej piłkarski.
W dodatku gdzieś zgubiłam lub przez przypadek wykasowałam zdjęcie przepięknej jarzębiny pełnej owoców... To takie przykre uczucie, że dogina mnie do poziomu ziemi i  trudno pozbierać się w sobie...
Wiem, moje problemy są abstrakcyjne. Ale w moim życiu czuję się aktualnie zupełnie pominięta...



wtorek, 30 sierpnia 2016

Ramona Bădescu "Pomelo wyrusza za mur ogrodu"

Autor: Ramona Bădescu
Tytuł: "Pomelo wyrusza za mur ogrodu "
Ilustracje: Benjamin Chaud
Przełożyła z francuskiego: Katarzyna Skalska
Wydawnictwo: Zakamarki
Miejsce i rok wydania: Poznań 2015. Wydanie pierwsze
Liczba stron: 92
Wiek dziecka: 0+



Przeszliśmy z Małym O. fascynację słonikiem o dziwnym imieniu Pomelo. Proste historyjki, prosty język aczkolwiek głębokie uczucia i przemyślenia rządzą światem skonstruowanym pod parasolem dmuchawca.

Pomelo ma przyjaciół, ale pewnego dnia odkrywa, że coś się zmieniło i źle się czuje w swoim ogrodzie. Znajomi nie witają go serdecznym "Dzień dobry", dookoła Pomelo słyszy szepty, śmiechy i urywki słów, od topinamburów nie dostał zaproszenia na bal (miodzio), a przyjaciele nie odpowiadają na zachętę do ulubionej zabawy. Atmosfera wyobcowania zagęszcza się do tego stopnia, że słonik postanawia opuścić swój ogród. Robi to pod osłoną nocy.
Jak za pomocą rysunku i kilku słów oddać strach, zimno, tęsknotę za tym co zostawiamy za sobą? Duet Chaud-Bădescu jest w tym genialny. Warto to zobaczyć.

I pomimo, że mój młodszy synek za kilka dni stanie się uczniem pierwszej klasy, nie wydaje mi się, aby już wyrósł ze skromnej narracji i dużych liter. Ta książka nadaje się zarówno dla małych dzieci jak i dla tych, które są na początku przygody związanej z samodzielnym czytaniem.
(Zresztą, nie będę ukrywać, ja też jestem zakochana w świecie Pomelo, i nie zamierzam się odkochiwać!)

Z Panią Ramoną Bădescu, mam pewien problem natury hmm, pochodzeniowej [klik i klik]. Urodziła się w Rumunii, ale od 10 roku życia mieszka we Francji. W języku francuskim pisze i rozmawia, ponieważ miałam okazję słuchać wywiadu z Nią w lokalnym radiu wczesną wiosną tego roku. Widać, że mocno związana jest z Francją, a swoje książki dedykuje "Babuni" i jeśli chodzi o kraj pochodzenia pozwolicie, że wpiszę: Rumunia.


I nikt go nie zaprosił
na przyjęcie
u topinamburów.



*   *   *   *   *   *   *   *   *   *   *   *   *   *   *   *   *

Wpis bierze udział w następujących wyzwaniach:
- "Gra w kolory II" na blogu Magdalenardo "Moje czytanie",

- "Dziecinnie... " na blogu Basi Pelc "Kręci -Nęci",

- "W 200 książek dookoła świata".

czwartek, 25 sierpnia 2016

Andrew Clover - szczęśliwy ojciec (córek)

Autor: Andrew Clover
Tytuł: "Tata rządzi, czyli 63 zasady szczęśliwego ojca"
Ilustracje: Andrew Clover
Z angielskiego przełożyły: Joanna Figlewska, Sabina Czyżewska-Rychter
Wydawnictwo: Świat Książki
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2014
Liczba stron: 352



Już na pierwszej stronie Andrew Clover, opowiadający historię stawania się ojcem, krytykuje dwustustronicowe poradniki dla rodziców zalegające półki księgarni. Zerknęłam na koniec trzymanej książki:
- No gościu, pojechałeś, masz ponad 300 stron...

Nie przepadam za mocno szczerymi zwierzeniami i naturalistycznymi opisami w literaturze, ze szczególnym uwzględnieniem fragmentów owłosienia łonowego. Moje własne przemyślenia na temat anglosaskiej spontaniczności są takie, że trzymani w ryzach Jej Królewskiej Mości jeśli chodzi o pion moralny i poziom intelektualny, odreagowują ograniczenia zachowując się czasem poniżej krytyki... To tylko takie uogólnienie, może kontrowersyjne i niesprawiedliwe, aczkolwiek potwiedzane przez obserwacje młodych angielskich turystów za granicami królestwa. U siebie tak nie rażą.

Trzeba przyznać, że Andrew Clover jak na człowieka (mężczyznę), który bronił się przed posiadaniem dzieci, jako ojciec radzi sobie doskonale. I to nie tylko w stosunku do swoich pociech; również wobec obcych, z którymi przychodzi mu się zmierzyć. Umie spojrzeć na świat oczami dziecka, każdego. Zazdrościłam mu przede wszystkim luzu w obyciu z małoletnimi...
... Może i ten luz pochodzi z eksperymentów z narkotykami (trawa, crack, kokaina, grzybki), o których pisze wprost. Nie wiem. Zastanawiam się też, na ile szczerze pokazuje częstotliwość ich zażywania. Jako bezrobotny mężczyzna na utrzymaniu żony, siedzący w domu ma bowiem "pole do popisu". Nie podobało mi się to, szczególnie wtedy, gdy pisze, że brał je w obecności swoich małych dzieci.
Opowieść zostawia po sobie dwojakie uczucia: z jednej strony ma się ochotę rabnąć przez łeb autorowi, zaś z drugiej uścisnąć mu dłoń i poklepać po plecach mówiąc: "well done". Trudno. Ale zacytuję tu jego pomysł na to, jak się wyspać/mieć chwilę odpoczynku przy dzieciach: zdjąć koszulkę, położyć się na brzuchu lub boku i pozwolić im malować twoje plecy.  One będą w siódmym niebie, a ty będziesz się czuć, jakby masowały cię wróżki.

Informacja uzupełniająca - Andrew Clover jest angielskim komikiem i aktorem [KLIK]. Pewnie gdyby był zwykłym śmiertelnikiem ta książka może w ogóle by się nie ukazała.



*  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  * 

Wpis bierze udział w wyzwaniach:

- "Gra w kolory II" i "Cztery Pory Roku" na blogu Magdalenardo "Moje czytanie",
- "W 200 książek dookoła świata".


środa, 24 sierpnia 2016

Propaganda 500+

Zanim pojawi się następny wpis (powiązany tematycznie) z kategorii książkowej, coś ze zbioru powiedzonek Małego O.

Hasło powstało w trakcie naszej niedzielnej drogi na wakacje.

"To jest tata. Nie bądź sam. Zostań tatą!"




wtorek, 23 sierpnia 2016

Znak

Od dwóch dni jesteśmy w takiej okolicy. Co o niczym nie przesądza.
Gdy w zeszłym roku wjeżdżalismy tutaj, oboje z mężem wychwyciliśmy ten moment. Nadal tu stoi.

Tylko pogoda się polepszyła. ;-)


środa, 17 sierpnia 2016

Marie Kondo "Magia sprzątania"

Autor: Marie Kondo
Tytuł: "Magia sprzątania"
Przekład: Magdalena Macińska
Wydawnictwo: Muza SA
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2015
Liczba stron: 224


Jak stwierdziła autorka dzieła, skoro trafiłeś na tę książkę wiesz, że masz problem, a jeśli doczytałeś do tego miejsca (zdanie pojawia się pod jego koniec), to wiesz, że dasz radę.
To pocieszające i mam nadzieję, że i teraz dam radę. Przeprowadzka załatwiła dużą część problemu zatytułowanego "gromadzenie rzeczy", ale z drugiej strony w ciągu minionej pięciolatki zdążyliśmy już obłowić się w następne dobra. Których należałoby się z całą pewnością pozbyć. I kropka.

Filozofia Marie Kondo, zwana tu KonMari, grupuje kolejność porządków według następujących kategorii: ubrania, książki, papiery, rzeczy różne, rzeczy o wartości sentymentalnej i zdjęcia. Chociaż podejście Marie by dziękować skarpetkom trąci dziwactwem w naszym kręgu kulturowym, to przyznać trzeba rację jej sposobowi na przechowywanie tej części garderoby. Skarpety zwinięte w kłębki zajmują dużo więcej miejsca w szufladzie, niż złożone na pół w parach.
Dzięki niej udało mi się pozbyć paru ubrań, które kupiłam lub dostałam, a nie miałam odwagi ubrać lub oddać. Po przeczytaniu fragmentu mówiącego o tym, że czasem rzeczy spełniają swoją rolę i dają szczęście właśnie w momencie kupowania, zrobiłam to bez skrupułów.
Zostały przede mną ważniejsze rzeczy do uporzadkowania - papiery, kórych jestem namiętną zbieraczką.
Zaś jeśli chodzi o książki nie doszłam jeszcze do takiego etapu, i mam nadzieję, że nie dojdę, kiedy stwierdzę, że mam książki, które mnie nie interesują, i których nigdy ich nie przeczytam.

I choć nie jestem w stanie zrobić porządku na raz, jak zalecia Marie Kondo, to polecam przeczytać co napisała ta japońska konsultantka. Zaskoczyło mnie, że to tak młoda osoba, ponieważ czytając książkę ma się wrażenie, że mamy do czynienia z pięćdziesięcio-sześćdziesięcioletnią kobietą...


---------------------------------------------------------
Wpis bierze udział w wyzwaniach :
- "Gra w kolory II" na blogu Magdalenardo "Moje czytanie";

- "W 200 książek dookoła świata ". 

czwartek, 11 sierpnia 2016

Krótko i na temat


Poranna rozmowa.

- Cześć mamuś!
- Cześć kochanie. Co porabiacie?
- Bawimy się w policję.
- I jak?
- Mieliśmy wezwanie na Włocławską 14/8 i do awantury w Lidlu.
- No tak, dzisiaj czwartek, jest nowa gazetka, jakieś promocje i stąd awantura...
- Dobra, kończę, bo mamy wezwanie!

środa, 10 sierpnia 2016

Czy się spieszyć

Ostatnia lektura [a jednak czytam, heh] nastroiła mnie mocno refleksyjnie pod kątem realizacji ogrodu.

Cieszy mnie zatem każdy kamień ułożony pod domem i wsadzona roślina, wyrwany żywiołowi chwastów kawałek ziemi. Choć wykończenie przeciąga się w czasie i przyznaję z ręką na sercu, dotąd wzbudzało we mnie frustrację, nabrałam właściwie przekonania, że radość sprawia mi tworzenie. Celem stało się nie osiągnięcie wykończonego, zaplanowanego ogrodu, lecz droga, która do tego prowadzi...

Wiem, dziwaczeję...

Mój ogród, który stał się łąką.  Tak wyglądał zaraz po powrocie znad morza. Moim, nie jego.

ostrość średnia, bo było pochmurno
Z małych radości, prezentuję begonie, które w tym roku dały się polubić i całkiem nieźle wdzięczą się na tle fioletowo kwitnącej bakopy.



Moim faworytem w tym roku jest komarzyca. Bezsprzecznie Namber Łan!
Ta o fioletowych liściach. Jest nieprawdopodobnie żywotna, pięknie się rozrasta, wytrzymuje lekkie nienawodnienie i tym samym nominuję ją do przyszłorocznych klombów na schodach wejściowych. Polecam z całego serca.

I wreszcie zakwitły mieczyki o biskupim kolorze.

Na koniec fauna: w zeszłym tygodniu wykluły się jascury vel dinozarły. Grasują gdzie się da, szczególnie zaś w słoneczne dni.


czwartek, 4 sierpnia 2016

...gdy śni się poezja...

... co zrobić?

Spotkanie z Miłoszem, i twarz autora "Barbarzyńcy w ogrodzie". Narodowe rocznice krwawych powstań i zdarzeń sprzed 60 lat...

Chyba za mało ostatnio czytam.

Chociaż wydaje mi się, że w normie.

Nie mogę złapać rytmu w te wakacje. W poprzednich latach jakoś umiałam nadać sobie rygor do prac różnych. W tym roku czuję wyjątkowe rozprężenie.

Dziękuję Ci Margarithes za klimatyczne zdjęcia, nuty i myśli.

wtorek, 26 lipca 2016

Roj A. Miedwiediew "Ludzie Stalina"

Autor: Roj A. Miedwiediew
Tytuł: "Ludzie Stalina"
Tłumaczył: Tadeusz Kaczmarek
Wydawnictwo: Instytut Wydawniczy Związków Zawodowych
Miejsce i rok wydania: Warszawa 1989. Wydanie I.
Liczba stron: 232

Wakacyjny pobyt nad morzem zaowocował lekturą ściśle historyczną. Oto kronikarski zapis losów sześciu najważniejszych po Stalinie osób: Wiaczesława Mołotowa,  Łazara Kaganowicza, Anastasa Mikojana, Klimenta Woroszyłowa, Gieorgija Malenkowa, Michaiła Susłowa.

Wspólną cechą tych pierwszoplanowych postaci jest to, że przeżyły one Stalina i pomimo czasów terroru nie podzieliły losów innych polityków, działaczy, żołnierzy z najbliższego otoczenia wodza. Bezgraniczne posłuszeństwo wobec Józefa Wissarionowicza prowadziło w przypadku niektórych (Mołotow) do cichej akceptacji aresztowania małżonki, najbliższej rodziny. Tego wymagała partyjna dyscyplina, wierność i podporządkowanie się decyzjom Biura Politycznego.

O skali przeprowadzonych w latach 1936-1938 stalinowskich czystek, za które odpowiedzialność ponoszą wyżej wymienione persony, niech świadczy poniższy cytat:
"Dokładnymi liczbami nie dysponuje nikt, lecz można z dużą dozą prawdopodobieństwa stwierdzić, że zginęło od 25 do 30 tysięcy kadrowych dowódców i pracowników politycznych Armii Czerwonej i marynarki wojennej. W 1935 r. wprowadzono w ZSRR stopień marszałka. Nadano go pięciu dowódcom: Woroszyłowowi, Budionnemu, Blücherowi, Tuchaczewskiemu i  Jewgorowowi. Już po trzech latach Blücher, Tuchaczewski i Jegorow zostali rozstrzelani jako "wrogowie ludu". Według niekompletnych danych w latach terroru zginęło: spośród 16 dowódców armii pierwszego i drugiego stopnia - 15, spośród 67 dowódcow korpusów - 60, spośród 199 dowódców dywizji - 136, spośród 397 dowódców brygad - 221. Zginęli wszyscy czterej flagmani floty i cała szóstka flagmanów pierwszego stopnia. Spośród 15 flagmanów drugiego stopnia zginęło 9. Zamordowano całą siedemnastkę komisarzy armii pierwszego i drugiego stopnia oraz 25 z 29 komisarzy korpusów. spośród 97 komisarzy dywizji aresztowano 79, spośród 36 komisarzy brygad - 34. Aresztowano jedną trzecią dowódców pułków." (str. 186)
Jak pisze autor, Stalinowska nieograniczona władza i kontrola nad ludźmi, którzy mu służyli opierała się na przysłowiowym "rządź i dziel". Stalin potrafił podżegać przeciwko sobie swoich współpracowników, skłócał ich ze sobą, podczas zebrań miał zwyczaj, że w milczeniu wysłuchiwał wszystkich, którzy mieli coś do powiedzenia i zawsze zabierał głos jako ostatni. W ten sposób miał nad nimi kontrolę, panowanie i decydujące, ostatnie zdanie

"Ludzie Stalina" to opracowanie biograficzne, jednak Miedwiediew korzystał ze wspomnień i rozmów z innymi osobami współczesnymi bohaterom tej książki. I choć historia nigdy nie była moim konikiem, z ciekawością czytałam o okolicznościach poprzedzających podpisanie umowy Ribbentrop -Mołotow i z wyczuleniem zbierałam napomknięcia o naszej, polskiej historii. Z zaciekawieniem i  niedowierzaniem poznałam powiązania i rolę jaką odegrał Anastas Mikojan w czasie zimnej wojny, kiedy świat stał na krawędzi konfliktu zbrojnego, dowiedziałam się o jego negocjacjach na Kubie oraz o udziale w pogrzebie Kennedy'ego.

Czytałam tę książkę chcąc znaleźć wspólny klucz do despotycznej osobowości XX wiecznych totalitarnych przywodców. Miedwiediew konstatuje z niejakim zaskoczeniem, że Stalin nienawidził kobiet. Wszystkich, których opisał gruziński publicysta, spotkał w swym "najlepszym" czasie przy boku Stalina okres niełaski i zawieszenia.  Mimo, że byli jego najbliższymi doradcami, nie uniknęli niepewności co do dalszych losów, co zresztą nie powinno nikogo dziwić, ponieważ zastraszenie, to bardzo skuteczne narzędzie dominacji.

Czego doczytałam się jeszcze? Szkoła rosyjska, w tym wychowanie kolejnych pokoleń bazuje na ideologii -  wpaja się nadal (p. rok wydania) marksizm-leninizm.
Może tu tkwi sedno odpowiedzi do zrozumienia także współczesnej Rosji?
Do dalszego zgłębienia.

*  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *


Wpis bierze udział w wyzwaniach:
- "Rosyjsko mi!" na blogu Basi Pelc "Kręci -Neci ",

- "W 200 książek dookoła świata".

czwartek, 14 lipca 2016

Letnie granie, czyli młode wino

Kiedy w letni poranek samochodowe radio wita utworem "Josephine " to mimo niskiego ciśnienia we krwi i na barometrze przyjemnie jedzie się do obowiązków. Nawet jeśli trzeba co chwilę zasłaniać  ziewające usta, gdy tymczasem kończyny dolne wciskają dynamicznie sprzęgło i gaz...


Zaś po zachodzie słońca hear your voice on the radio. Równie dojrzały męski głos odprowadza mnie z miasta na peryferie. To mój czas, tylko dla siebie - zrobione w końcu włosy,  może kolor nadal ten sam, ale za to eksperymenalna, letnia długość.


I żeby nie było, że tylko starszych panów preferuję, dojeżdżając do najbliższej  wsi podśpiewuję sobie stary, dobry przebój Martyny, o której rodzony brat pokoncertowo już 20 lat temu wyraził się, że w biuście zmieści milion w banknotach.


Ale co tam faceci wi(e)dzą (o) w kobietach? Na pewno nie to, co siostry w doli. Zatem skoro zbliża się czas winobrań, to pamiętajcie: "w młodym winie czai się zdrada"...

 ;-)





czwartek, 7 lipca 2016

Jack London "Martin Eden"

Po jednej dyskusji na temat ważnych książek, jaką miałam przyjemność odbyć z Pharlapem, postanowiłam sprawdzić czy nadal zachwyca mnie "Martin Eden". Wymieniałam ją jako najważniejszą w życiu.

Zrobiłam tym samym rzecz, której nigdy dotąd nie miałam zwyczaju robić, a mianowicie przeczytałam po raz drugi tę samą lekturę. Ale skoro mogę to zrobić przy okazji czytania książek dzieciom, to dlaczego nie mogę zrobić tego dla siebie?

To nie jest lektura łatwa dla człowieka obarczonego obowiązkami domowymi i zawodowymi, ale dzięki kilku wyjazdom pociągiem udało mi się dobić do brzegu.

"Martin Eden" po latach wyciągnął mnie (mimo braku czasu na czytanie) potoczystym stylem narracji. W przeciwieństwie jednak do nastoletnich czasów, moją uwagę przykuły zupełnie inne epizody: praca Martina w pralni, jego relacje z siostrami, znajomość z Brissendenem.
"Potem znowu co tydzień zaczął odrabiać swe sto czterdzieści mil rowerowej jazdy, by przemóc otępienie, płynące z nadmiernego wysiłku, silniejszym otępieniem, zrodzonym z jeszcze większego przemęczenia. Pod koniec trzeciego miesiąca jeszcze raz zaszedł z Joem do karczmy. Znalazł tam zapomnienie, ożył na nowo i ożywszy ujrzał w chwilowym błysku samowiedzy cały ogrom własnego zezwierzęcenia, w które dał się wpędzić nie tyle przez wódkę, ile przez nadmierną pracę. Pijaństwo było skutkiem, nie przyczyną. Następowało nieuchronnie w ślad za przepracowaniem, jak noc następuje po dniu. Nie przez byt roboczego bydlęcia prowadzi droga na wyżyny - to prawda, którą wódka mu objawiła i z którą musiał się zgodzić. Wódka była mądra. Odkrywała tajemnice własnego istnienia." (str. 168)

Od czasów pierwszej lektury w pamięci stale miałam ogromną żądzę poznania i głód wiedzy Martina. To, co przez ponad ćwierć wieku tkwiło mi w głowie na myśl o "Martinie Edenie" to karteczki ze słówkami, którymi oblepiał lustro w swoim pokoju. Teraz, po latach, omal bym przegapiła ten fragment.

Zdziwiło mnie też w jaki sposób Martin porzucił pisarstwo. Za młoda byłam kiedyś by pojąć siłę odrzuconej miłości. Żyłam zatem w przekonaniu, że jego bezkompromisowe rozprawienie się ze światem, o którego względy tak zabiegał, nastąpiło w skutek zaznanego sukcesu. Nic bardziej mylnego. On nie powiedział światu: "Ja wam teraz pokażę!"
Obustronna (Edena i świata, do którego uparcie się dobijał) wyważona arogancja ukryta pod maską środowiskowych konwenansów to podziemny niewidzialny nurt żłobiący nerw, wzdłuż którego nastąpi śmiercionośne pęknięcie.

Bardzo lubiłam w Martinie jego bezkompromisowość; teraz mocno rzuciło mi się w oczy jego przekonanie o własnej wartości. Czy spodobało? Nie wiem, raczej gorzko zaskoczyło. Aczkolwiek za duży plus tej postaci uważam wierność danemu słowu i sukcesywne realizowanie złożonych obietnic.

Czy Ruth była warta tej miłości i uczucia jakim darzył ja Martin?
Myślę, że gdyby była jego muzą mogłaby być niewarta. Ale bohater Londona kochał ją głęboko czystą miłością, idealizował i wiązał z nią swą przyszłość. Zerwanie zaręczyn i odrzucenie chłopca niedwracalnie wstrzasnęło jego światem.
I choć ten zamknięty rozdział jego życia zaczął przynosić obfite owoce, jak biblijne ziarno co przed plonem obumiera, to życie, które miał przed sobą nie warte było już żadnego wysiłku. Pod tym względem, Ruth-kobieta wyzwoliła w Martinie wolę, talenty i żywioł, jakiego (mimo dotychczasowego barwnego życia) nigdy wcześniej nie doświadczył.
Z drugiej strony, przygody z wcześniejszych lat świadczyć mogą o tym, że był niezwykle twardym i zdolnym uczniem. I dlatego myślę, że odniósłby sukces w każdej dziedzinie, którą zechciałby się parać. Byleby tylko miał okazję oraz impuls, który wskazałby mu drogę w kierunku najlepszych.

Dla dorastajacej młodzieży to świetna lektura motywująca do wytężonej pracy. Dla dojrzałych czytelników może mniej, gdyż miarą "sukcesu" nie jest talent i praca, lecz tzw. 5 minut, czyli popyt na bycie znanym.


Autor: Jack London
Tytuł: "Martin Eden"
Przełożył: Zygmunt Glinka
Wydawnictwo: Państwowe Wydawnictwo "Iskry"
Miejsce i rok wydania: Warszawa 1969
Liczba stron: 448

(Dawno temu) lektura szkolna dla klasy ósmej szkoły podstawowej


*     *     *     *     *     *     *     *     *

Wpis bierze udział w wyzwaniu "W 200 książek dookoła świata".




środa, 6 lipca 2016

Przedpołudnia

Od niedzieli nie byliśmy na plaży. Popołudnia obfitują w opady i burze. W poniedziałek wybraliśmy się po prasę sportową i świeży zasób owoców korzystając z przerwy pomiędzy chmurami.

Zdjęcia pochodzą z piątkowego i sobotniego przedpołudnia. Na rowerach pojechaliśmy kilka kilometrów na wschód by wyjść nad morze w mniej uczęszczanym miejscu. Stąd do najbliższego wyjścia plażą jest równo 3 km.



uciekający teletubiś
hołd dla stolicy Francji
kopanie tuneli pod plażą; sonda wpuszczona do korytarza nr 3


* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * *

Łupy z niedzielnego (popołudniowego) spaceru po terenach z zabudową letniskową.
Podmokłą łąkę zdrenować i zabudować domkami po powierzchni 90 m kw.
Fajnie, fajnie; stylowo - wyrośnięta domowa jukka z nędznymi trzema listkami na końcu, lecz zgrubiałym u dołu i wyciągniętym w formie lejka dwumetrowym pniem wkopana razem z donicą w przydomkowy trawnik.
Ale czy koniecznie trzeba tak bardzo mieć? Z dzikich, urokliwych miejsc nie pozostawimy po sobie nic naturalnego.
Bliżej natury?



Tubylcza julia, co roku spotykana pod sklepem przy piwku, dopytywała się gdzie mam działkę. "Nie mam".






To mogłaby być moja działka...

 
Wczoraj odwiedziliśmy miasto powiatowe. Kilka razy byliśmy tam przejazdem.
Myślę, że warto wrócić na dłużej i dokładniej je zwiedzić.

A dziś znów trzeba przemykać miedzy dziurami w chmurach.

sobota, 2 lipca 2016

Artystka w plenerze

Że natura jest najwspanialszym artystą, można przekonać się widząc taką łąkę.

Dwubarwna, tylko żółta i fioletowa.

Tak to sobie obmyśliła, a ja jestem zachwycona tym połączeniem. Niby takie nietypowe, a jakże urzekające i dojrzałe.

Mijałam to miejsce dwa razy dziennie. Ale w końcu wysiadłam z samochodu i zrobiłam zdjęcia. Niestety poranne słońce nie pozwalało na wyraźną ekspozycję barwy żółtej, natomiast popołudniowe zamykało kwiaty wiesiołka do tego stopnia, iż myślałam że zupełnie przekwitły.  Wniosek: zamierzam zainwestować w bardziej profesjonalny sprzęt fotograficzny. ;-)

A za tydzień, kiedy wrócę na trasę, może być tu coś innego.
Tymczasem w tygodniu przed zakończeniem roku szkolnego było tak.

Około siódmej rano:



zdjęcia z telefonu - nic nie widziałam na ekranie kiedy je robiłam




A po 10 godzinach było tylko fioletowo:




Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...